Wellington

Późne śniadanie, żegnamy się z gospodarzami pod Horopito. Ruszamy proponowaną drogą, która wąsko pnie się wzdłuż zielonych łąk pełnych szczęśliwych krów i leniwie zerkających na nas owiec.

Zbliżamy się do Wellington. Za jednym z zakrętów uderza w nas mocarny żywioł. Morze Tasmana. Poświata, rozjuszone fale, skalisty brzeg. Krzyczymy … małe dzieci w zachwycie dorosłych. Drogą wzdłuż linii brzegowej. Chwila na plaży. Zamieramy zatrzymani w kadrze zjawiska.

Powoli, z uwagą poruszamy się w kontemplacji, potem nieco zagubieni błąkamy po dzikiej plaży pomiędzy stworzeniami wyrzuconymi przez fale. Mocny wiatr.

Nad nami wścibskie mewy podtrzymywane przez prądy, lekko szybują, obserwując plaże. Pikują w dół, uderzając skrzydłami w twarz, kiedy otwieramy pudełko z jedzeniem. Skrzek, trzepot, walka o ziarno ryżu. Obserwujemy.

Docieramy do stolicy. Ciekawy pofabryczny loft do którego prowadzą kręte ścieżki korytarzy. Na mieście smaczne jedzenie i degustacja świetnego piwa. Wracamy późno, podziwiając z wolna miasto, w którym przez 173 dni wieje wiatr o sile powyżej 60 k/h. Wietrzny Wellington. Słoneczny Wellington. W ciągu roku jak podają źródła jest 169 dni słonecznych! Kolonialne budowle mieszają się z nowoczesnymi rozwiązaniami. Wszędobylskie obiekty sztuki zaglądają bawiąc oczy komiksowymi formami. Mamy szczęście do pogody. Świetlista jasność i przejrzyste powietrze towarzyszy nam w przechadzkach nadmorskimi bulwarami. Wieje jak cholera. Zakapturzeni, odróżniamy się od kuso odzianych tubylców. Wieczorem gorący ramen, smakowite rolsy, opiekane ośmiorniczki, do tego doskonałe Savignon Blanck. Na kwaterze przegląd fotek, wiadomości do rodzinki i cynamonowy Jack Daniel’s.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Koszyk
Scroll to Top